WAŻNIEJSZE ODKRYCIA
I PODRÓŻE GEOGRAFICZNE

1501-1502 - Amerigo Vespucci (Port.) odkrywa wyspę Południowa Georgia.
1515-1516 - J.D. de Solis odkrywa ujście La Platy.
1520 - Ferdynand Magellan (Fernao Magalhaes) (Hisz.) opływa w czasie pierwszej  podróży do okoła świata (1519-1522) pd. kraniec kontynentu Ameryki Pd. przez cieśninę  nazwaną jego imieniem.
1526 - Sebastian Cabot La Plata i płynie w górę Parany, później rzeki Paragwaj aż do  dzisiejszego Asuncion.
1535 - Pedro de Mendoza bada bieg La Platy.
1535-1537 - Diego de Almagro (Hisz.) podbija Chile.
1540-1553 - Pedro de Valdivia (Hisz.) w pd. Chile (Araukania)
1578-1579 - Francis Drake (Ang.) płynie wzdłuż wsch wybrzeża Patagonii a pózniej  przepływa cieś. Magellana do przyl. Horn, i płynie wzdłuż zach wybrzeża Pat. i Ameryki Pd.
1592 - J. Davis i Thomas Cavendish odkrywają wyspy Falklandzkie.
1616-1617 - Jacob Le Maire i Willem Schouten opływają przyl. Horn.
1799-1803 - Alexander Humboldt niemiecki przyrodnik i geograf oraz botanik francuski  Aime Bonpland podróżują po Ameryce Pd. (La Plata, miasto Buenos Aires, Pampa, wsch  wybrzeże Patagonii, Falklandy, Ziemia Ognista, Przyl. Horn, zach wybrzeże Patagonii, Chile  - Santiago.) Środkowej i Meksyku.
1838-1884 - Ignacy Domeyko prowadzi badania geologiczne w Chile.
1872-1879 - Czesław Wysocki w pampach argentyńskich.
1875-1896 - Francesco Moreno bada Patagonię.
1886-1892 - Rudolf Zuber, geolog polski bada Andy Patagońskie i obszary u ich podnóża.
1888-1889 - Hugo Zapałowicz w Patagonii.
1888-1900 - Karl Sapper przeprowadza badania w Patagonii i Araukanii.
1891 - J. Semiradzki prowadzi badania w Patagonii.
od 1902 - Badania I. Bowmana w Argentynie, Chile i Boliwii.




WYPRAWA MAGELLANA DO AMERYKI

(88kB) (14kB)


We wtorek 29 listopada 1519 roku marynarz pełniący służbę na bocianim gnieździe okrzyknął ląd brazylijski. Wszystkim niedorzeczne pro­roctwa wywietrzały z głów, krzyczeli radośnie zgromadzeni przy burtach. Ale upłynęło jeszcze kilkanaście dni zanim znaleziono odpowiednie miejsce do lądowania. Flota minęła Przylądek Frio, wielką rzekę uchodzącą obok niego w ocean (Rio de Janeiro) i 13 grudnia zarzucono kotwicę we wspaniałej zatoce, 2 mile długiej, w której rozsypały się kręgiem drobne wysepki. Zatokę nazwano Santa Lucia.

Chociaż kraj należał do króla Portugalii, admirał ze względu na zbyt nikłe zapasy żywności zdecydował się pozostać tutaj przez czas dłuższy, aby uzupełnić wszystkie braki. Majtkowie, którzy zawinęli tu po raz pierwszy, zdumieni byli bogactwem kraju i gościnnością Indian. Brązowi tubylcy wylegli tłumnie na wybrzeże wznosząc radosne okrzyki. Przypadek chciał, że od dwóch miesięcy nie spadla tu ani jed­na kropla deszczu i posucha nękała ludność. W dniu, w którym karawele pojawiły się w zatoce, spadł pierwszy deszcz i tubylcy przypisali to zjawisko przybyłej armadzie. Do stat­ków podpłynęły długie, wąskie łodzie (tzw. kanoe), drążone z pni drzewnych, w których mieściło się po 40 wioślarzy. Płynęli oni niezwykle szybko posługując się krótkimi, szerokimi wiosłami. Pragnąc okazać swą wdzięczność i zadowolenie przynosili wszystko, co według ich mniemania było najlepsze. Dźwigali więc okrągłe chlebki gniecione z miąższu drzewa chlebowego, podobne w środku do ściętego mleka, na które marynarze rzucili się łapczywie, ale chlebki nie były zbyt smaczne. Znosili roztrzepotane kury, gubiące pióra, słodkie bulwy ziemne - bataty, oraz owoce wonne i soczyste, jakich nie znano w Hiszpanii.

Żeglarze oglądali z ciekawością ludzi, tak bardzo różnych kolo­rem skóry, ubiorem i zachowaniem. Tubylcami rządził miejscowy kacyk.

Antonio Pigafetta - kronikarz wyprawy - zanotował, że Brazylijczycy nie wierzą w Boga, nie znają również bożków, są łagodni i bardzo łatwowierni. Mężczyźni golą brody i głowy, chodzą nago, bo tak im najwygodniej. Czasami wiążą wokół bioder małe spódniczki, zrobione z kolorowych piór papug. Twarze i piersi Indian pokrywa gęsty tatuaż. W dolnej przebitej wardze zawieszają wygładzone kamienie, długie prawie na 2 cale. Wszystko to bardzo dziwiło i śmieszyło marynarzy.

Kobiety pracują tutaj za mężczyzn. Dźwigają wodę w wielkich dzbanach glinianych, a gdy wracają z gór, niosą na głowach ciężkie kosze wyładowane owocami. Tylko one wykonują wszelkie prace. Nawet matki chodzą do pracy z małymi dziećmi, umieszczonymi na plecach w sieciach bawełnianych. Mężczyźni polują tylko, a w wędrówkach towarzyszą żonom dla ochrony przed nie­bezpieczeństwem. Każdy z nich ma łuk sporządzony z czarnej palmy oraz pęk pierzastych strzał.

Marynarze rozbiegli się po wsi, przyjmowani wszędzie z wielką serdecznością. Zaglądali do chat, zwanych "boi". Były one długie i obszerne, kryte trzcinową strzechą. U pułapów zwisały hamaki przymocowane do grubych belek, plecione z mocnych bawełnianych sznurów. Wszędzie na hamakach, na ziemi, obok ognisk, po kątach siedzieli mężczyźni, kobiety i dzieci, napełniając "boi" śmiechem, rozmowami i krzykiem. Trudno było cokolwiek zrozumieć w tej wrzawie i hałasie. W dodatku nad domami w gęstych koronach wiecznie zielonych drzew skrzeczały bajecznie kolorowe papugi.

Jedzenia nie brakowało. Koło chat biegały czarne owłosione świnie, kury i gęsi. Rozpoczęto handel. Marynarze zdumiewali się hojnością tubylców. Za małe lusterko można było otrzymać osiem lub dziesięć papug. Za nóż lub haczyk do wędki dostawali pięć kur, za grzebień dwie gęsi, a za nożyczki takie mnóstwo ryb, że dziesięć osób nie mogło ich spożyć. Dla żeglarzy rzeczy, które wymieniali, nie posiadały żadnej wartości, a w oczach tubylców były bezcennymi skarbami. Unosili je do swoich "boi" z okrzykami zachwytu. Cieszyli się tak samo dzwonkami jak kolorową wstążką, a nawet kartami do gry, gdy nie było już nic innego do zamienienia.

Indianie, aby zobowiązać niespodziewanych gości zza oceanu, ścięli wiele drzew i zbudowali dla nich obszerną "boi", sądząc, że ci pozostaną tutaj dłużej. Ciągle też znosili gotowane kury, bataty oraz owoce podobne do szyszek jodłowych o wybornym orzeźwiającym smaku (ananasy); trzcinę cukrową i mięso anty (tapira), przypominające w smaku wołowinę.

,,Niekiedy - zapisał Pigafetta - pożerają oni także mięso ludzkie, wyłącznie jednak swoich wrogów i to nie ze względu na smak, ale z uwagi na zwyczaj, który powstał w następujący sposób.

Pewna stara kobieta miała jedynego syna, który został zabity przez wrogów. Po pewnym czasie mordercę ujęto i przyprowa­dzono go przed starą, aby śmierć syna pomściła. Rzuciła się ona jak dzikie zwierzę na niego i zębami rozdarła mu ramię. Człowiek ów miał tyle szczęścia, że wyrwał się ze straszliwych rąk starej kobiety i wrócił do swoich, którym pokazał na ramieniu ślady zębów, mówiąc, że wrogowie chcieli go żywcem pożreć. Postanowili oni nie ustępować w okrucieństwie swym nieprzyjaciołom i odtąd pożerać rzeczywiście wrogów wziętych w bitwie, Brazylijczycy robili później to samo. Pożerają oni swoich nieprzyjaciół nie na miejscu jednak, lecz ćwiartują ich na części i przydzielają je zwycięzcom. Każdy bierze swoją część do domu, wędzi w dymie i przez 8 dni piecze z tego po kawałku. Wiadomości tej udzielił mi nasz sternik Juan Carvajo (Caravalho albo Carvalho - brzmiało prawdziwe jego nazwisko - przyp. autorów), który cztery lata spędził w Brazylii."

Trudno się dziwić Pigafetcie, że notował skrzętnie te okropności. Podróżnicy ówcześni specjalnie lubowali się w opisywaniu często zmyślonych scen ludożerstwa. Zwłaszcza opisy czterech podróży do Nowego Świata pióra Amerigo Vespucciego z przełomu XV i XVI wieku, na pewno dobrze znane Antoniowi, roiły się od scen mordowania i pieczenia na ogniu ludzi i od opisów jatek z ludzkim mięsem, które ten podróżnik miał jakoby znaleźć u Indian południowo-amerykańskich.

Podczas gdy majtkowie zabawiali się beztrosko z kolorowymi dziewczętami, odpoczywali i jedli, Magellan studiował pilnie mapy, licząc się z tym, że gdzieś niedaleko winna znajdować się poszukiwana cieśnina. Mimo tych zajęć twarda jego ręka nie prze­stawała ciążyć nad życiem załóg. 20 grudnia skazał na śmierć oficera ,,Victorii" Antona Salomona za popełnione przestępstwo. Zwolnił również Antonia de Coca z zajmowanego stanowiska, a na jego miejsce kapitanem "San Antonia" wyznaczył swego siostrzeńca Alvaro de Mezquitę, który jako oficer rezerwowy - sobresaliěnte - przebywał dotychczas na "Trinidadzie".

Zbliżał się dzień odpłynięcia. Marynarze, zasmakowawszy w kolorowych dziewczętach, kupowanych tanio, bo za nóż lub sie­kierę, postanowili zabrać je z sobą na karawele. Admirał jednak sprzeciwił się temu stanowczo. Nie chciał dopuścić z tego powodu do zatargów między żeglarzami i obarczać statków niepotrzebnymi konsumentkami. Chociaż z żalem, majtkowie musieli się z tym pogodzić. Bali się kary śmierci grożącej za nieposłuszeństwo.

Flota pozostawała w zatoce przez 15 dni i 27 grudnia, bogato zaopatrzeni w żywność, wypłynęli żeglarze długo żegnani przez Indian, kręcących się obok karawel na swoich wąskich kanoe. 31 grudnia okręty wpłynęły w wielką zatokę, osłoniętą przez 7 wysp. Nazwano ją "Bahia de los Reyes" (Zatoka królewska).

Naczelny kapitan spędzał teraz całe dnie w swej kajucie. Obliczał od nowa odległości, które już przebyto, nanosił je na mapę, wierząc wciąż niezłomnie, że gdzieś niedaleko przesmyk, łączący obydwa oceany, otworzy drogę do Wysp Korzennych. Dlatego po­suwano się powoli, sondując głębokości, opływano każdą zatokę, nie pomijano żadnej większej rzeki, uchodzącej do oceanu. Wszys­tkie te czynności razem wzięte opóźniały żeglugę, nie mówiąc o gwałtownych sztormach, rozpętujących piekło dookoła.

10 stycznia 1520 roku karawele osiągnęły przylądek Santa Maria i wpłynęły na słodkie wody. Żeglowano nimi prawie 10 leguas (ok. 60 km) wzdłuż piaszczystego wybrzeża, które na zachodzie spiętrzyło się w górę podobną do kapelusza. Nazwano ją Monte Vidi. Prawie w połowie drogi natrafiono na potężną rzekę Rio de los Platos, łączącą w zatoce swe wody z oceanem. Ponieważ son­dowania wskazywały na to, że dno leży bardzo płytko, admirał rozkazał zarzucić kotwicę i jedynie "Santiago" jako najmniej za­nurzony popłynął dalej na północ, aby zbadać te nieznane wy­brzeża. Żaden z towarzyszy Magellana nie przypuszczał nawet, jakie nadzieje a równocześnie obawy targały jego duszą. Oczekiwał niecierpliwie powrotu okrętu pewny, że wreszcie rozwiąże się zagadka.

Jak u wybrzeży Brazylii tak i tu okręty ściągnęły ciekawych mieszkańców na brzeg. Ci jednak byli bardziej nieufni i ostrożni. Sprawiały to prawdopodobnie surowe warunki, w jakich żyli, a może zaskoczył ich widok potężnych okrętów, ludzi mówiących dziwnym językiem i dziwnie odzianych, Stali z dala w małej grupce, ubrani jedynie w kozie skóry, włosem zwrócone na zewnątrz, tak wysocy, że najwyżsi z załogi sięgali im ledwie do ramion. Jeden z nich, śmielszy, zjawił się na okręcie mówiąc coś niezrozumiale. Marynarze oglądali go jak zadziwiające zjawisko, dotykali z szacunkiem wypukłych mięśni grających pod ciemną skórą. Tubylec nie był skłonny do poufałości; stał nieruchomo, przygotowany do ucieczki. Admirał podarował mu białą lnianą koszulę, którą krajowiec trzymał w rękach, nie wiedząc co z nią począć. Majtkowie pokazali gestami, aby ją ubrał na siebie. Uczynił to niechętnie. Widocznie materiał drażnił i łaskotał nieprzywykłe do ubrania ciało, bo po chwili z westchnieniem ulgi ściągnął ją, paradując jedynie w swoich koźlich skórkach. Gdy poka­zano mu srebrny pucharek, dał do zrozumienia, że metal ten można znaleźć w dużej ilości w ich kraju.

Marynarze spuścili szalupę na wodę i popłynęli ku brzegowi, aby zobaczyć innych tubylców i porozmawiać z nimi. Krajowcy jednak mieli się na baczności. Zaledwie zobaczyli białych wyskakujących na piasek, uciekli czym prędzej. Biegli tak szybko, że nawet najlepsi biegacze z załogi nie potrafili ich dogonić, i wnet znikli w pobliskich gąszczach. Indianin pozostał do drugiego dnia na okręcie, rano wrócił na ląd i nie pokazał się już więcej.

Po dokładniejszym zbadaniu okazało się, że na rzece leży 7 wysepek, a na największej z nich marynarze znaleźli trochę drogich kamieni. Przekonano się również, że tutaj nie kończy się ląd, jak się tego spodziewano, a domniemany przesmyk jest tylko szerokim na 17 leguas (95 km) ujściem rzeki.

Admirał nie mógł znieść dłużej bezczynności. Aby zapełnić godziny oczekiwania pożeglował na "San Antonio" razem z dwoma okrętami w kierunku południowo-zachodnim i po dwudniowej podróży dotarł do przeciwległego brzegu. Ponieważ teren był tu dogodniejszy do załadunku, Magellan polecił marynarzom przygotować zapas drewna i wody. Porąbane kloce ludzie przenosili po dwóch i układali w pomieszczeniach na ten cel przeznaczonych. Napełniono baryłki słodką wodą i władowano je do luków, po czym okręty powróciły tą samą drogą do stóp Monte Vidi, skąd wypłynęły.

Po piętnastodniowej nieobecności powrócił również i "Santiago". Wszyscy oczekiwali go z najwyższą niecierpliwością. Marynarze, którzy chcieli się wyrwać wreszcie z tej chłodnej niegościnnej krainy, z tęsknotą w myślach wracali do gorącego brazylijskiego kraju, do uległych kolorowych kobiet; jeszcze raz w opowiadaniach smakowali żar pocałunków, aksamit brązowej skóry. Czekali oficerowie, a najwięcej sam admirał. Nie dopuściwszy do siebie nikogo, odebrał relacje od kapitana "Santiaga". Niestety, były one niepomyślne. Zbadano wybrzeże północne, ale okazało się, że i tutaj nie było przesmyku prowadzącego na drugą strony. Magellan rozkazał szykować karawele do dalszej żeglugi. Ale odpłynięcie uległo zwłoce. Karawela "San Antonio" zaczęła przeciekać. Zanim cieśle skończyli prace, nim zatkano szczeliny i zalano je smołą, upłynęło parę dni i dopiero 7 lutego armada trzy mając się brzegów pożeglowała na południe.

W dniu 24 marca 1520 roku flota zawinęła do dogodnego naturalnego portu, który nazwano portem św. Juliana (Saa Julian). Admirał dawno już nosił się z myślą, by przezimować w jakimś wygodnym miejscu. Nie można było narażać uszkodzonych ciągłymi sztormami statków na pewną zgubę. Spodziewał się, że wyczerpani ludzie przyjmą tę wiadomość z zadowoleniem. Lad jak skalista nieprzebyta bariera nadal chronił swą tajemnicę i Antonio Pigafetta, który nie pominął ani jednego dnia w swoim diariuszu, zapisując wszystkie ważniejsze i ciekawe momenty doszedł w końcu do wniosku, że ziemię tę należałoby nazwać „lądem bieguna południowego", gdyż ciągnie się daleko poza Zwrotnik Koziorożca.

W maju 1520 roku Magellan wysłał czterech uzbrojonych marynarzy, by zbadali wnętrze lądu i nawiązali kontakt z tubylcami. Marynarze doszli do wzgórz oddalonych 30 mil od wybrzeża, gdzie na pamiątkę swego pobytu wyciosali i ustawili krzyż, po czym powrócili z wieścią, że okolica jest zupełnie bezludna i pozbawiona wody do picia.

Upłynęły dwa miesiące, spędzone w pracy i chłodzie, a od stro­ny niegościnnego lądu nie pojawiła się żadna żyjąca istota. Aż nagle pewnego dnia marynarze spostrzegli ze zdumieniem olbrzymiego tubylca, okrytego jedynie płaszczem ze skór. Człowiek ów tańczył i śpiewał na wybrzeżu, rzucając przy tym garście piasku nad głową. Magellan natychmiast wysłał na ląd jednego z majtków z poleceniem sprowadzenia tubylca. Marynarz, naśladując zachowanie olbrzyma dla zaznaczenia swych przyjaznych zamiarów, zbliżył się do Indianina, a ten dał się zaprowadzić na mała wysepkę do admirała.

Wszystkich zadziwił jego wzrost. Jak Pigafetta zanotował z pewną przesadą, nawet najwyżsi ludzie z załogi sięgali olbrzymowi zaledwie do pasa. Pięknie i proporcjonalnie zbudowany, twarz miał pomalowaną na czerwono, oczy obwiedzione żółtą farbą i dwie sercowate plamy na policzkach. Skąpy futrzany płaszcz okrywał mu plecy; w jednej ręce trzymał łuk ze strzałami, których ostrza robiono tu z czarnego i białego krzemienia, drugą ręką wciąż wskazywał niebo, zapewne na znak, że biali ludzie spłynęli stamtąd wraz ze śniegiem. Lśniące gęste futro okrywające plecy tubylca pochodziło z upolowanych dziwacznych, podob­nych do lam zwierząt, zwanych guanako. Jak się później żeglarze dowiedzieli, Indianie polowali na nie w ten sposób, że schwy­tawszy młode oswajali je, następnie przywiązywali do drzew, a sami zaczajali się w pobliskich zaroślach. Młode zwabiały bekiem dorosłe sztuki, które Indianie zasypywali strzałami raniąc je lub zabijając.

Magellan kazał olbrzyma nakarmić, następnie między innymi drobiazgami pokazano mu metalowe lustro. Gdy w nie spojrzał i zobaczył swoje odbicie, tak się przeraził, że cofnąwszy się raptownie powalił stojących za nim czterech marynarzy. Podarowano mu kilka szklanych perełek, dzwonek, małe lusterko i grzebień. Admirał pozwolił krajowcowi odejść. Towarzyszyło mu czterech uzbrojonych marynarzy. Na wybrzeżu spotkali innych tubylców, którzy również tańczyli i sypali piasek nad głowami, ale nie zbliżali się do białych. Aby odwdzięczyć się za podarunki, olbrzym dal marynarzom garnki z białym proszkiem przygotowanym z pewnych korzeni, przepraszając na migi, że nic więcej nie posiada. Zachęceni gestami majtków Patagończycy - bo lak ich nazwał Magellan z powodu wielkich stóp - udali się na statek ładując tymczasem wszystkie ciężary na plecy swych kobiet jak na juczne zwierzęta. Prowa­dziły one na uwięzi także kilka sztuk młodych guanako, ale bardziej lękliwie niż mężczyźni pozostały na lądzie. Po obejrzeniu okrę­tów Patagończycy wrócili na wybrzeże i śpiewali tańcząc wokół rozpalonych ognisk.

Po sześciu dniach majtko­wie zajęci ścinaniem drzew dla armady zobaczyli znów Patagończyka, jeszcze większego wzrostu niż poprzedni i odznaczającego się szlachetniejszymi rysami twarzy. Bez obawy zbliżył się on do pracujących, począł dotykać głowy i tułowia, następnie podniósł obydwie ręce do góry. Majtkowie powtórzyli te gesty, co sprawiło mu widoczną radość. Admirał polecił sprowadzić go na wyspę, gdzie znajdowała się kuźnia i skład towarów. Patagończyk, chcąc dać wyraz swej radości, tańczył i skakał z taką gwałtownością, że wybił piętami w piasku głębokie dołki. Spędził on z marynarzami kilka dni, nauczył się nawet wymawiać imiona świętych, a kapłan towarzyszący armadzie nie omieszkał go ochrzcić, nadając mu imię Jan. Magellan podarował olbrzymowi koszulę, spodnie sukienne, kapelusz, zwierciadło, grzebień, z którym ten nie wiedział co począć, dzwonki i inne drobiazgi.

Patagończyk jak dziecko cieszył się tym wszystkim i w podzięce ofiarował admirałowi jedno ze swych guanako, które pozostawił na brzegu. Wszyscy polubili go za pogodne usposobienie, miły nie schodzący z twarzy uśmiech i piękne śpiewy. Niestety, pewnego dnia gdy zeszedł na ląd, nie pokazał się już więcej. Być może towarzysze zamordowali go, widząc że zbyt długo przebywał z białymi i został obdarowany tyloma podarunkami.

21 i 22 lipca udał się na ląd kosmograf floty, w celu obliczenia długości geograficznej według metody, której nauczył go Ruy Faleiro. Na pomiary wybrał południe, kiedy blade słońce ukazywało się na kilka godzin, aby znów zniknąć za horyzontem. Pomiar wykazał 56 stopni długości na zachód od Wysp Kanaryjskich.

Po dwóch tygodniach znowu przybyli Patagończycy. Pomalowani na rozmaite kolory, z włosami pofarbowanymi na biało, ukryli w zaroślach przed marynarzami swe łuki. Magellan, za­chwycony ich wzrostem, postanowił zatrzymać kilku, aby przewieźć ich do Hiszpanii i ofiarować królowi. Z uwagi na wielką siłę Indian postanowiono użyć podstępu. Majtkowie wypełnili ręce Patagończyków rozmaitymi podarkami, dodając na końcu po parze połyskujących kajdanek, które krajowcy z uśmiechem pozwolili zamknąć na swych przegubach. Dopiero gdy zatrzaśnięto kajdany i na nogach, nieszczęśliwi spostrzegli podstęp. Rzucili dary na ziemię, szamotali się i krzyczeli, ale kajdany nie puszczały.

Pigafetta, ciekaw wszystkiego, zanotował w swym diariuszu wiele szczegółów z wierzeń i życia Patagończyków, które zebrał posługując się rozmową na migi.

Czytamy w nim, że Patagończycy, jeśli chorowali na żołądek, zamiast środka przeczyszczającego wprowadzali do przełyku strzałę i pobudzając się do wymiotów zwracali zieloną masę zmieszaną z krwią. Wierzyli oni również, że jeśli upuszczą sobie krew z miejsca, które boli, ból spłynie razem z krwią. Na ciele ich widniało wiele nacięć już zabliźnionych, widocznie nie jeden raz uzdrawiali się w ten sposób.

Religia Patagończyków ograniczała się do czci demona, którego zwali "Setebosem". Ochrzczony Patagończyk Jan twierdził, że sam kiedyś widział obrośniętego długim włosem demona, który, dmuchając ogniem z paszczy i z tyłu, wył i biegał między skałami.

Wierzyli oni także, że gdy któryś z nich umiera, zjawiają się du­chy, tańcząc i śpiewając.

Pigafetta zanotował jeszcze, że tubylcy okrywali się skórami guanako, tymi samymi skórami pokrywali również szałasy, które przenosili z miejsca na miejsce, zależnie od tego gdzie było więcej zwierzyny. Żywili się surowym mięsem i słodkimi sproszkowany­mi korzeniami, zwanymi "chapae".

Uwięzieni na statku Patagończycy zjadali nieprawdopodobne ilości pożywienia. Codziennie dostarczano im kosz sucharów i pół wiadra wody, którą wypijali duszkiem. Nie wypuszczani na ląd siedzieli zamknięci pod pokładem ucząc Pigafettę swej dźwięcznej mowy. Marynarze z początku przysłuchiwali się temu z ciekawością, wnet jednak to zajęcie im spowszedniało, zwłaszcza gdy któ­ryś z nich odkrył, że na wybrzeżu jest dużo muszli z perłami. Rzu­cili się wszyscy na poszukiwania. Muszli było istotnie dużo, ale ślimaki zamknięte w nich były nieprzyjemne w smaku, a perły tak małe, że nie warto było trudzić się ich zbieraniem. Polowano również na lisy i króliki, a nawet na strusie, które - jak zanotował Pigafetta - w tym zimnym klimacie były o wiele mniejsze od znanych z Afryki.

1 listopada 1520 roku flota wpłynęła w cieśninę, którą Magellan nazwał Kanałem Wszystkich Świętych. Jedną odnogę przejścia nazwano Cieśniną Patagońską, drugą Cieśniną Wiktorii, gdyż okręt "Victoria" pierwszy ją odkrył. Cieśninę nazywano też Cieśniną Magellana na cześć admirała. Noc trwała tu teraz zaledwie 3 godziny. Pigafetta, który nigdy nie rozstawał się ze swym diariuszem i notował w nim skrzętnie wszelkie ważniejsze szczegóły, obcował w tych dniach przeważnie z olbrzymim Patagończykiem porwanym w porcie San Julian i trzymanym na "Trinidadzie". Widząc Włocha schodzącego pod pokład, tubylec sam, nie pytany, wskazywał ważniejsze przedmioty i nazywał je w swym jeżyku tak, że Pigafetta po pewnym czasie mógł zestawić wcale pokaźny słownik patagońskiego narzecza. Między innymi Patagończyk pokazał, w jaki sposób roznieca się w jego kraju ogień. W tym celu zastrugał koniec drewna i wierci) nim w drugim drewnie tak długo, dopóki nie zaczął się żarzyć rdzeń znajdujący się w środku.

Tęsknota za swoimi powoli dobijała Indianina. Nie wychodził już na zewnątrz, leżał całymi dniami na swej koi, a gdy czuł zbli­żającą się śmierć prosił - jak zanotował Pigafetta - aby go ochrzczono. Dano mu imię Paweł.

28 listopada 1520 roku karawele wypłynęły na nieznany ocean, który w kilka dni później miał otrzymać nazwę: Mar Pacifico - Ocean Spokojny. Flota płynęła w kierunku Wysp Korzennych.

Fragment książki:
Jadwiga i Wojciech Walczakowie:
"Dookoła świata po raz pierwszy. O wyprawie Ferdynanda magellana do Wysp Korzennych w latach 1519 - 1522"; Wydawnictwo "Wiedza Powszechna", Warszawa 1956 r.